Spotkanie osiemnaste – “Prześwietlenie”

Poznawanie tajników ludzkiego ciała – wnikanie w głąb przy pomocy różnych narzędzi, takich jak mikroskop, rentgen, tomograf czy rezonans magnetyczny – jest tak samo doświadczeniem pięknym, jak powodującym lęk.

Do wzięcia udziału w tym warsztacie nie potrzebujecie wiele. Przed warsztatem wystarczy przygotować sobie kartki papieru (różny rozmiar, różna faktura i grubość, nie muszą być czyste). Najważniejsze, by znaleźć sobie wygodne i ciche miejsce.

Lubię widzieć w wielkoformatowych fotografiach Lubowickiego zdjęcia z wyprawy do odległych krain. Jesteśmy wówczas jak Juliusz Verne. Możemy sobie wybrać, czy jest to podróż w głąb oceanu, czy też zaciągnęliśmy się na pokład jakiegoś kosmicznego statku celem eksploracji dopiero odkrytej planety. Odraza pojawiająca się niekiedy podczas odbioru prac Lubowickiego nie zawsze wynika z istoty przedstawienia, lecz z technicznego tytułu wskazującego na medyczną okoliczność, podczas której uchwycono dany organ czy tkankę.

Z naszymi wnętrznościami jest jak z kosmosem. Możemy je zarówno oglądać na coraz bardziej dokładnych zdjęciach, albo je sobie po prostu wyobrażać. To jedna z tych rzeczy, które widać i „nie widać”. Nie jest ważne, czy jesteśmy niewidomi, czy też nie dzielimy tej niesprawności. Możemy z takim samym (lub podobnym) skutkiem wybrać się w taką podróż.

To będzie rodzaj śnienia. Jeżeli macie taką możliwość połóżcie się na chwilę na jakimś wygodnym materacu. Zamknijcie oczy – za moment będziemy skanować nasze myśli – warstwa po warstwie odkrywać coraz to głębsze pokłady. Zupełnie jakbyśmy mieli się posłużyć super lunetą, albo bardzo ostrym szkłem, za którego sprawą przedmioty i rzeczy stają się bardziej wyraźne, jakby większe, trudne do przeoczenia. Podczas tego medytacyjnego ćwiczenia róbcie zdjęcia, zatrzymujcie myśli lub obrazy. Każdy i każda z nas może dostrzec co innego. Nasze umysły działają w różny sposób. Mamy też inne historie prywatne – to wszystko wpływa na obraz, który teraz malujemy.

Mandala – czy sypaliście kiedyś mandalę? To doświadczenie nie tylko estetyczne, wzrokowe. Dla mnie usypywanie obrazów z różnorodnych elementów ma bardzo duży potencjał relaksacyjny. To przede wszystkim doświadczenie haptyczne, czyli dotykowe. Znajdźcie czas by eksplorować szafki w waszej kuchni. Jeżeli to możliwe – przygotuj różne sypkie produkty, takie jak ryż, groch, soczewica, nasiona słonecznika, orzechy, makaron (ta lista może być długa). Zamknijcie oczy i zanurzajcie swoje palce w zgromadzonych nasionach. Poczujcie je haptycznie – dotykowo. Usłyszcie ich mnogie dźwięki. Poczujcie zapachy. Wyobraźcie sobie, że każdy z tych produktów ma nie tylko inną formę, strukturę czy zapach, ale też że ma inny kolor. Możecie nawet samodzielnie przypisać im barwy – nie jest ważne, jaki faktycznie jest ich kolor. Sypanie mandali to proces czasochłonny, mający głęboki sens – wymaga skupienia, ale wy spróbujcie na razie po prostu usypać jakiś obraz. Nie patrzcie – poczujcie zróżnicowane kształty tych produktów. „Rysujcie” ważnie – cały czas badając powierzchnię waszego powstającego obrazu. Zwróćcie uwagę na granice pomiędzy poszczególnymi „kolorami”. Jeśli przesuniecie swoją dłoń delikatnie po powierzchni usypanego obrazu – może poczujecie się częścią tego trójwymiarowego obrazu. Jesteście na powierzchni księżyca? Wędrujecie po wnętrzu swojego ciała? Jak się czujecie?

Powiedzieliśmy już, że prace Lubowickiego mogą wywoływać nasz niepokój. Choć formalnie – estetycznie – intrygują, to jednak pozostawiają w nas rodzaj przelęknienia. Mają w sobie szorstkość i zapowiedź złej nowiny. Posłuchajcie audiodekskrypcji jednej z fotografii przygotowanej przez Dorotę i Agatę:

Czarno-biało-szara kompozycja składa się z bardzo wielu, drobnych komórek o zaokrąglonych, nieregularnych kształtach. Są one lekko spłaszczone i wklęsłe pośrodku. Niektóre widzimy ułożone na wprost, płasko, inne: jakby przewrócone, z widoczną węższą krawędzią. Nie ma w tym żadnej regularności i powtarzalności. Chaotyczny układ, bez wyraźnego porządku, sprawia, że komórki piętrzą się I nawarstwiają na siebie. Patrząc na fotografię, ma się wrażenie, jakby pod widocznymi komórkami kryły się jeszcze miliony innych. Jedynie pośrodku ten nawarstwiony chaos jest przerwany: wijąca się czarna wstęga przecina kłębowisko na pół, oznacza przerwę w nagromadzonych wielorakich kształtach. Widzimy „komórki krwi niczym kamyki na plaży”, jak pisze Marianna Michałowska w tekście towarzyszącym zamkowej wystawie. Są one abstrakcyjne, jakby zmiękczone w przedstawionej gamie szarości, a jednocześnie bardzo haptyczne, namacalne. Przedstawienie na fotografii jest bardzo estetyczne i wstrętne zarazem. Patrzymy na zniuansowane tony i intrygujące kształty, zapraszające do interpretacji wyłącznie w kategoriach artystycznych. Jednocześnie, znając temat wystawy, tytuł zdjęcia lub pozostałe fotografie na ekspozycji, trudno nie doznać uczucia obrzydzenia. Tej specyficznej emocji towarzyszącej patrzeniu na coś żywego (lub kiedyś żyjącego), coś organicznego, związanego z ciałem.

Sprawa, zdawałoby się, jest zbyt nam bliska, by przyjrzeć się jej z dystansu. Otwarta jama, rana, środek ciała, wydzieliny, choroby, osobnicze przypadłości: to raczej rzadko tematy dla artystów i na salony sztuki. W tym sensie to raczej sztuka turpistyczna, iście naturalistyczna, do cna realistyczne memento mori. Marianna Michałowska w tekście omawiającym prace Larysa Lubowickiego pisze, że na jego zdjęciach “ta cała wstrętność znika”, że “widzenie mikrofotografii pozbawia z jednej strony nasze ciała materialności, a z drugiej strony przekracza jej granice.” Michałowska pyta nawet, czy przedstawienie komórek nie jest “plamą tuszu na papierze, mistyfikacją artysty”. Jednak zapoznanie się z biografią twórcy fotografii odwodzi od takiego podejrzenia.

Lubowicki jest absolwentem Uniwersytetu Medycznego, doktorem w dyscyplinie bioetyki I praktykującym chirurgiem. Jednocześnie jest też absolwentem Wydziału Fotografii Uniwersytetu Artystycznego I twórcą fotografii o cielesności, śmierci, a także filozofii świata zwierząt. Spina więc dwa osobne zazwyczaj światy, nauk medycznych i fotografii artystycznej. Umocowanie medyczne pozwala nam zakładać, że to, na co patrzmy, choć ciekawe formalnie I intrygujące wizualnie, jest w istocie próbką ciała w dużym powiększeniu.
To mięso, niczym innym nie jesteśmy, zdaje się mówić artysta. Możemy jednak nie skończyć na uczuciu obrzydzenia. Warto spojrzeć czule na miliony komórek, których praca jest kwestią życia lub śmierci. Jednocześnie harmonia i logiczność form, uchwycone przypadkiem lub celowo poszukiwane przez Lubowickiego – siły, które się w nas kryją, dają pewną nadzieję czy pocieszenie. Mamy w sobie doskonałą maszynerię, jesteśmy w naszych ciałach mądrze zarządzani. Jesteśmy skutkiem czegoś większego, czego sami nie ogarniamy rozumem.

Kiedy słyszymy o chorobie, nie sposób nie pomyśleć o sobie, lub swoich bliskich. W zderzeniu z fotografiami Lubowickiego przypominam sobie o swoich wewnętrznych krainach. Często oglądałem swój mózg na zdjęciach MRI. Przez fakt, że jedno z badań, które stosuje się w diagnostyce stwardnienia rozsianego, jest badaniem bardzo hałaśliwym – jestem nawet w stanie przypisać swojej chorobie pewną muzykę i szaleńczą choreografię. Wglądam wtedy w głąb siebie – wyobrażam sobie kto lub co odpowiada za przeżywane przeze mnie stany i nastroje. Na przykład takie mrowienie, które jest częste i znane osobom chorującym na SM. To armia mrówek biegająca w butach na wysokim obcasie (tzw. Szpilki) w te i we w te. Czasami łaskoczą, czasami irytują, paraliżują, unieruchamiają. Różne są te moje mrówki. To tak, jak z tym ćwiczeniem.
Weź do dłoni zatemperowany ołówek. Zamknij oczy i spróbuj delikatnie nakłuwać swoją dłoń (jej wewnętrzną stronę). Rób to ostrożnie by nie sprawić sobie bólu. Kiedy już poczujesz ten nacisk możesz zintensyfikować te ruchy w różnych miejscach na dłoni. Może będziesz to robiła bardzo szybko – jak igła w maszynie do szycia – innym razem zwolnisz. Domyślam się, że dla niektórych z was będzie to uczucie przyjemne, dla innych męczące. Oczywiście mrówki to tylko jeden – najmniejszy – symptom choroby neurodegeneracyjnej, jaką jest stwardnienie rozsiane.

Po co w ogóle o tym mówię? Myślę, że jest mi łatwiej, gdy mogę sobie wyobrazić rzeczy, których doświadczam. Poprzez opowieść to co wewnątrz zostaje wydobyte (niewidoczne staje się widoczne). Po co to robić? Dla komfortu głowy? Choć prawdopodobnie owe mrówki w moim ciele nie istnieją to, mogę sobie jakoś wyjaśnić, wytłumaczyć to co się ze mną czasami dzieje. Opowiadamy o naszych intymnych sytuacjach, także zdrowotnych właśnie by wydobyć z cienia historie. Postawione w świetle dziennym nie są już tak straszne. Wiadomo – każdy może mieć na ten temat swoje zdanie. A jak jest z Wami?

Tagi

ciałoeksploracjakosmosmózgniewidocznośćprześwietlenierentgen

Podziel się z nami

Czy stany chorobowe mogą być piękne?

Czy stany chorobowe mogą być piękne?

Wrażenia z warsztatu